Nowy „Sputnik” nad naszymi głowami: Jak Starlink wstrząsnął Europą

Zacznijmy od tego, że jeszcze niedawno temat kosmosu kojarzył nam się głównie z filmami science fiction i marzeniami kilkorga zapaleńców. Wysokie koszty, trudne technologie... A jednak niewiele osób zdawało sobie sprawę, że kosmos przenika naszą codzienność bardziej niż kiedykolwiek. Uwielbiam te momenty, kiedy ludzkość uświadamia sobie, że kosmos to najważniejszy i ostateczny front rozwoju ludzkości.

Moment przebudzenia

Przełom nastąpił, gdy Elon Musk zagroził wyłączeniem Starlinków nad Ukrainą. Dla jasności: ukraińska armia całkowicie bazuje na satelitach Muska w sprawach najbardziej wrażliwych, od łączności po sterowanie dronami. Nie była to tylko drobna awaria czy przepychanka korporacyjna – to było nagłe uświadomienie sobie, że jeden człowiek (i jego firma) może wpłynąć na losy wojny. Jeśli kiedykolwiek myśleliśmy, że kosmos to gadżet, to właśnie dostaliśmy zimny prysznic.

Ta sytuacja przywodzi na myśl historię pierwszego Sputnika – w 1957 roku radziecki satelita wywołał panikę w Stanach Zjednoczonych. Nagle okazało się, że „niedoceniani” Rosjanie potrafili wystrzelić coś na orbitę. Wówczas politycy w USA, którzy dotąd sceptycznie patrzyli na wydatki kosmiczne, gwałtownie zmienili front – co zakończyło się wyścigiem kosmicznym i w efekcie lądowaniem na Księżycu i powstaniem całej masy tzw. spin-off'ów, czyli projektów i technologii, które ostatecznie ukształtowały świat, w którym przyszło nam dzisiaj żyć (i używać).

Dlaczego po prostu nie zrobili sobie własnego Sputnika – ach, przepraszam – Starlinka”?

To logiczne pytanie – skoro Musk może stawiać warunki, to czemu Europa nie miałaby po prostu zbudować własnej konstelacji? Brzmi sensownie: Europa ma przecież wszystko: świetnych inżynierów, technologie, pieniądze…

Ale tu pojawia się bolesna rzeczywistość: jesteśmy dramatycznie w tyle, wiele, wiele dekad.

Zobaczcie sami:

  • Jeden Starship od SpaceX będzie mógł wynosić na orbitę około 100-150 ton ładunku, czyli tyle, ile Europa jest w stanie wynieść wszystkimi swoimi rakietami przez cały rok. Dla porównania: europejska Ariane 6 – nasza najnowsza rakieta – zabiera na orbitę geostacjonarną maksymalnie 11,5 tony (na niższą około 21 ton). Oznacza to, że jeden start Starshipa równa się ładunkowi od 6 do nawet 12 lotów Ariane.
  • Koszty? Tutaj różnica jest wręcz kosmiczna. Jeden start Starshipa, dzięki wielokrotnemu wykorzystaniu rakiety, kosztuje około 1-2 miliony dolarów w paliwie (według szacunków SpaceX). Tymczasem europejskie rakiety Ariane, które są nadal jednorazowego użytku, mają koszt startu sięgający nawet 150-200 milionów dolarów. To oznacza, że każdy europejski start jest około 100-200 razy droższy niż u SpaceX.

W praktyce oznacza to, że Europa – przy obecnej technologii i organizacji – praktycznie nie ma żadnych realnych możliwości zbudowania własnego Starlinka na podobną skalę. Coś, co Musk robi niemal od ręki, dla Europy byłoby inwestycją wartą dziesiątki miliardów euro i zajęłoby dekadę lub więcej.

Przy takim opóźnieniu nawet kopiowanie cudzych rozwiązań – choć kuszące – nie wystarczy. Potrzebujemy głębszej zmiany: mentalności, podejścia do ryzyka i szybkości działania.

Start Ariane 6 - drugi start w marcu 2025. Po roku uzależnienia od SpaceX przy wynoszeniu własnych satelitów, Europa odzyskuje niezależność w dostępie do przestrzeni kosmicznej dzięki rakiecie Ariane 6. Jej start to kluczowy krok w europejskiej strategii odbudowy autonomii i niezależności w kosmosie.

Kopiujmy Muska? Przecież to działa!

W zasadzie to brzmi znajomo: nie mamy technologii? Ściągnijmy ją od kogoś innego! Historia zna takie przypadki. Jeden z najsłynniejszych przykładów to oczywiście słynna „Operacja Paperclip” – czyli kiedy to Amerykanie po wojnie (w ramach wielkiej moralnej elastyczności) postanowili „zatrudnić” setki niemieckich naukowców i inżynierów. Zrobili to bez mrugnięcia okiem, mimo że ci sami inżynierowie jeszcze chwilę wcześniej projektowali rakiety V-2 dla Trzeciej Rzeszy.

I właśnie dzięki temu moralnemu „backflipowi” USA dostały Wernhera von Brauna – człowieka, który po przeprowadzce zza oceanu stał się nagle amerykańskim bohaterem narodowym, „ojcem” amerykańskiego programu kosmicznego, a ostatecznie głównym architektem sukcesu misji Apollo. Cała NASA właściwie została zbudowana na fundamencie niemieckiego know-how. Ironia historii chciała, że rakiety, które miały wcześniej uderzać w Londyn, dzięki von Braunowi umożliwiły lądowanie na Księżycu.

Europejczycy mogą więc przyjąć podobną strategię wobec SpaceX – może zamiast kombinować po swojemu, po prostu przejmijmy inżynierów od Elona? Przecież wszyscy doskonale wiedzą, że sfrustrowanych pracowników SpaceX nie brakuje. Wystarczy kilka wygodnych foteli, elastyczne godziny pracy, dobre espresso w kantynie (wiadomo – europejskie benefity!), a talent zacznie napływać jak rakiety Falcon do lądowania.

Brzmi kusząco, prawda? W końcu kopiowanie cudzych pomysłów to szlachetna europejska tradycja. Ba, cały współczesny przemysł kosmiczny USA zbudowano na niemieckich rakietach, więc przecież nikt nie będzie nas moralnie rozliczać za zrekrutowanie paru kalifornijskich speców. A potem tylko odpalamy własną rakietę i voilà – mamy europejskiego Starlinka!

No cóż, problem tylko taki, że Amerykanie mieli po wojnie do dyspozycji gotowe, przełomowe technologie. My tymczasem musimy podkraść nie tylko samych ludzi, ale całą mentalność Doliny Krzemowej – i tutaj nawet najlepsze niemieckie wzorce mogą nie wystarczyć. Bo przecież to nie tylko rakiety się liczą, ale podejście do ryzyka, eksperymentowania i porażek. A w tym wciąż mocno kulejemy.

Wyścig kosmiczny w obliczu wojny

Jeszcze rok czy dwa lata temu nikt w Europie nie traktował Starlinków szczególnie poważnie. Satelitarny internet od Muska był raczej ciekawostką dla technologicznych geeków czy ludzi mieszkających w domkach w górach, gdzie kabel nie dociera. To wszystko zmieniło się diametralnie wraz z wojną w Ukrainie.

Ukraińska armia zaczęła wykorzystywać Starlink na froncie już na początku rosyjskiej inwazji. Od tego momentu terminale od SpaceX stały się dosłownie kręgosłupem całej komunikacji ukraińskich sił zbrojnych. Gdy Rosjanie zagłuszali standardowe sposoby łączności, małe anteny Starlinka pozwalały żołnierzom przesyłać informacje, obsługiwać drony, planować operacje. Sam Musk powiedział wprost, że bez Starlinków ukraińska linia frontu mogłaby się załamać – i nie jest to przesada.

Wszystko świetnie – problem pojawił się wtedy, gdy świat uświadomił sobie, że Starlinki nie są własnością rządów, tylko prywatnego człowieka z własnymi poglądami i ambicjami. W 2022 roku Musk najpierw zasugerował, że utrzymanie Starlinka nad Ukrainą kosztuje jego firmę miliony dolarów miesięcznie i zażądał większego wsparcia ze strony rządów. Potem wyszło na jaw, że firma SpaceX zaczęła ograniczać dostęp ukraińskim wojskom do ofensywnego użycia terminali – mówiąc, że system „nie był projektowany jako broń”. Ukraina doświadczyła wtedy dziwnych przerw w dostępie, które nigdy nie zostały do końca wyjaśnione.

Największym skandalem było jednak wydarzenie opisane później w biografii Muska, gdy ten odmówił rozszerzenia zasięgu Starlinka na Krym, co uniemożliwiło Ukrainie atak dronami na rosyjską flotę. Musk uznał, że taka akcja mogłaby doprowadzić do szerszej wojny – ale efektem jego decyzji był upadek całej ukraińskiej operacji. Ukraiński doradca prezydencki Mychajło Podolak nazwał to „koktajlem ignorancji i wielkiego ego”, a Rosjanie otwarcie pochwalili Muska za „powściągliwość”.

Choć Musk szybko zadeklarował, że „Starlink nigdy nie zostanie wyłączony nad Ukrainą”, niepewność pozostała. W lutym 2025 roku sytuacja znów zrobiła się napięta, gdy Reuters zasugerował (a Musk ostro zaprzeczył), że administracja USA groziła Ukrainie wyłączeniem Starlinków, jeżeli Kijów nie zaakceptuje amerykańskich warunków w sprawie kontraktów na minerały strategiczne. Doszło do politycznej awantury: polski minister Radosław Sikorski skrytykował niepewność współpracy z Muskiem, senator Marco Rubio w odpowiedzi oświadczył: „Bez Starlinka Ukraina już dawno przegrałaby tę wojnę”. Musk zareagował ostro, ale potem zapewnił publicznie, że nigdy nie wyłączy terminali niezależnie od tego, co sądzi o polityce USA wobec Ukrainy.

Mimo tych zapewnień, cała sytuacja stała się potężnym sygnałem alarmowym dla Europy. Nagle zdaliśmy sobie sprawę, że nasza infrastruktura wojskowa i komunikacyjna może zależeć od kaprysu jednej osoby, a europejskie bezpieczeństwo wisi na dobrej woli jednego miliardera zza oceanu. To sprawiło, że Bruksela przyspieszyła prace nad własnymi konstelacjami satelitarnymi, jak IRIS² czy GovSatCom, by już nigdy nie musieć liczyć na prywatne kaprysy właściciela zza oceanu.

Starlinki nad Ukrainą stały się dla Europy nowym „Sputnik momentem” – tylko teraz zamiast paniki w USA, panika wybuchła u nas. I słusznie, bo jeśli tego nie wykorzystamy, kolejne lekcje mogą być już o wiele boleśniejsze.

Europa budzi się… powoli

Trudno powiedzieć, że stoimy w miejscu: mamy w planach Ariane 6, rozwijamy Galileo, tworzymy IRIS² (system do szyfrowanej łączności), mamy OneWeb (po fuzji z Eutelsatem). W teorii jest w czym wybierać, ale – powiedzmy sobie szczerze – nasze plany na 2035 rok są tym, czym SpaceX był w 2015. Mamy 20 lat luki, którą można skrócić tylko szybkim i agresywnym nadrabianiem.

Zresztą jeszcze niedawno w europejskich „salonach” kpiono z Muska i jego Falconów. Dziś nie jest już do śmiechu – niektórzy politycy są wręcz przerażeni tym, jak bardzo jesteśmy zależni od kaprysów jednej osoby i amerykańskiego rządu (a w zasadzie sojuszu Muska z Donaldem Trumpem czy kolejnymi prezydentami).

Miłość Trumpa do Muska, czyli władza vs. pieniądze

Gdy ktoś pyta, „czemu Trump (albo w ogóle rząd USA) tak kocha Muska?”, odpowiedź jest prosta: Musk daje dostęp do kosmosu na skalę niespotykaną dotąd w historii prywatnych firm. NASA ma swoją agendę, ale SpaceX jest teraz tak rozbudowane, tak innowacyjne, że Musk stał się partnerem na równi z rządem USA. Właśnie to, być może, stało się przyczyną dziwnej fascynacji Trumpa Muskiem – miliarder pokazał, że potrafi zapewnić realną, strategiczną przewagę prezydentowi USA.

Władza tu przeważa nad pieniędzmi. Możemy uznać, że to amerykańska specyfika: jak ktoś ma pomysł na zbudowanie potęgi w kosmosie, rząd szybko się do niego przytuli. U nas w Europie lubimy wszystko „uregulować”, a taka szybkość i skuteczność rodzi zdumienie.

Jedyna nadzieja w tym, że tych dwóch narcyzów, wcześniej czy później, po prostu się pokłuci, a miliarderzy w starciu z prezydentami raczej nie mają szans (patrz model rosyjski).

W tym momencie przypomina mi się świetny cytat z „House of Cards”:

„Nie szanuję ludzi, którzy nie rozumieją, że władza jest ważniejsza niż pieniądze.”
Wizualizacja satelity Starlink. W tej chwili nad naszymi głowami orbituje ich ok. 7000. Docelowo ma być aż 12 000 z opcją późniejszego rozszerzenia do 42 000.

Nowy mit założycielski?

Może właśnie eksploracja kosmosu stałaby się nowym mitem jednoczącym Unię Europejską (a może powinienem napisać: Federację Europejską)? Dziś mamy wspaniałe projekty dotyczące prywatności, sztucznej inteligencji czy ochrony klimatu. To wszystko świetnie, ale jeśli rzeczywiście chcemy być suwerenni, musimy mieć własną infrastrukturę kosmiczną.

Z kosmosem zawsze tak było: gdy ktoś początkowo nie rozumie, po co ten cały teatr z wyścigiem, nagle przekonuje się, jak ważne jest bycie pierwszym i niezależnym. „Sputnik” był właśnie takim katalizatorem – zmienił bieg historii. Starlink ma szansę odegrać podobną rolę w Europie.

Historia pokazuje, że technologiczna przewaga potrafi zmieść z powierzchni ziemi całe imperia. Imperium Inków czy cywilizacja Azteków były niezwykle rozwinięte – miały imponującą kulturę, świetnie zarządzały ogromnymi obszarami, budowały imponujące miasta. A jednak, gdy pojawili się Europejczycy ze swoją bronią palną, stalą i końmi, ta cała potęga okazała się iluzoryczna. Podobnie japońscy samurajowie – bezkonkurencyjni wojownicy, świetnie wyszkoleni w walce wręcz, okazali się całkowicie bezbronni wobec pierwszych stalowych, parowych okrętów Zachodu.

Współczesna Europa stoi dziś przed podobnym zagrożeniem. Jeśli nie wyciągniemy lekcji z tych przykładów i nadal będziemy trwać przy swojej wygodnej ostrożności, biurokracji oraz niechęci do technologicznego ryzyka, obudzimy się w świecie, gdzie inni gracze – USA, Chiny czy nawet prywatne firmy jak SpaceX – zdominują kosmos, cyfrową przestrzeń i zaawansowane technologie. A my będziemy mogli tylko patrzeć, jak kiedyś Inkowie na lufy europejskich muszkietów – ze zdziwieniem i bezradnością.

Europa musi wyciągnąć wnioski z historii: innowacje technologiczne, szczególnie w kosmosie i AI, to nie luksus czy fanaberia. To warunek przetrwania, suwerenności i bezpieczeństwa. Jeśli przegapimy ten moment, staniemy się bezradnymi obserwatorami, zamiast uczestnikami nowej ery eksploracji i technologicznej niezależności.

Czas, by Europa wybrała swoją przyszłość – albo innowacja i kosmos, albo los Inków, Azteków i samurajów patrzących bezsilnie na nowe technologie, które przynosi ktoś inny.

Jako uzupełnienie wątku polecam lekturę:

Strzelby, zarazki i stal. Krótka historia ludzkości | Jared Diamond
Błyskotliwe spojrzenie na dzieje ludzkości, które udowadnia, że to czynniki geograficzne i środowiskowe ukształtowały naszą cywilizację. Kilkanaście tysięcy lat temu ludy zamieszkujące Ziemię niczym…
Ładowanie komentarzy...
Pomyślnie zapisałeś się do Jesion: Uniting Perspectives on Society, Science, Technology & Art
Świetnie! Następnie przejdź do kasy, aby uzyskać pełny dostęp do wszystkich treści premium.
Błąd! Nie można się zarejestrować. Niepoprawny link.
Witamy ponownie! Pomyślnie się zalogowałeś.
Błąd! Nie można się zalogować. Proszę spróbować ponownie.
Sukces! Twoje konto zostało w pełni aktywowane, masz teraz dostęp do wszystkich treści.
Błąd! Operacja pobrania środków przez Stripe nie powiodła się.
Sukces! Twoje dane rozliczeniowe zostały zaktualizowane.
Błąd! Aktualizacja informacji rozliczeniowych nie powiodła się.