Wpis jest skrótem i komentarzem do artykułu Linette Lopez - link na dole strony.
Wkrótce będziemy świadkami zagłady bohaterów - w takim tonie Linette Lopez rozpoczyna swój artykuł na BusinessInsider.com - i czuję, że może mieć rację. Tak się dobrze/niedobrze składa, że podobne tsunami miałem okazję doświadczać z pierwszego rzędu w początkach mojej nowo-technologicznej kariery. Pierwsze startupy (nazywane onegdaj dot-com'ami) zakładałem w drugiej połowie 90 lat i podobieństwo nastrojów jest dla mnie niezwykle uderzające, wręcz metafizycznie.
To, co było charakterystyczne dla większości startupów tamtej fali, to ich nabożne przekonanie, że internet zmienił prawa ekonomii. Wszyscy wierzyliśmy, że w biznesie zarabianie pieniędzy to tylko niemiła uciążliwość - ta udręka nie mogłaby być celem dot-comów. Wszyscy nazywaliśmy to zjawisko - nową ekonomią. Jak to rozumieć? Nie wiem, co mieliśmy wtedy w głowach, ale z dzisiejszej perspektywy nie trudno dostrzec nieścisłości (delikatnie mówiąc) w biznesplanach tamtych firm. To nie mogło utrzymać się w dłuższej perspektywie czasu, podobnie jak każda piramida finansowa działająca wg schematu Ponziego.
Nie wiem, czy ktoś odważył się nazwać model finansowania startupów tak ostrym przymiotnikiem, ale jeżeli poprzednich inwestorów opłaca się z kasy kolejnych, a sam biznes nie jest w stanie być rentowny (a nierzadko nawet nie zamierza), to jakoś trudno pozbyć się wrażenia obserwowania hiper-piramidy.
Był taki moment, że pewna firma zza oceanu o pompatycznie brzmiącej nazwie proponowała nam kilkadziesiąt milionów dolarów. Już nie pamiętam, czy z naszej winy, czy po prostu zabrakło pasa startowego, umowa nie doszła do skutku. Pamiętam jedynie, że w innych krajach takie startupy kupowano za 100 milionów, więc stwierdziliśmy, że to nas obraża.
Jeszcze raz: co trzeba mieć w głowie, żeby wierzyć, że firma, która nie potrafi zarabiać, tworząca projekty, za które klienci do dzisiaj nie chcą płacić, może być warta ponad 100 milionów dolarów?
Było fajnie i romantycznie, ale jak to bywa, po grubej imprezie zawsze przychodzi kac, a czasami nawet zjazd. Nie inaczej było w przypadku tech-bańki z lat 90-tych, jak później określono to gwałtowne zjawisko. Pękła nam prosto w naiwne gęby. Co gorsza - pociągnęła za sobą miliony zwykłych ludzi, którzy także uwierzyli w tę religię. Z NASDAQ wyparowało w sumie blisko 80% wartości.
Déjà vu FTW
To moment, w którym cała ta gadanina o dobru społecznym wyparowuje, a inwestorzy muszą zaakceptować fakt, że modele biznesowe z SV nie są napędzane przez geniusz technologiczny, ale przez typowy hype. W poprzednim cyklu, przed pęknięciem bańki, użycie pewnym słów automatycznie otwierało skarbce funduszy - można było sprzedać cokolwiek, jeśli tylko wiązało się z buzzwordem dot-com.
Dzisiaj takimi magicznymi słowami są "blockchain", "uczenie maszynowe", "AI", „algorytm", „metaverse”, i pewnie znalazłoby się jeszcze kilka. Nie ma nic złego w technologiach - podkreślam, ale jeżeli wpadają na sztandar bullshitu mającego zwiększyć wartość spekulowanych udziałów, to już co innego. Zresztą, technologie same w sobie nie są produktem. Dopiero odpowiednie ich zintegrowanie z potrzebami klientów gotowych za nie płacić tworzy produkt. Jeżeli produkt ma już taki „product-market fit” - jak to się ładnie w branży nowych technologii nazywa - to wtedy nikt nie musi magicznych buzzwordów używać. Czy kogoś interesuje nazwa protokołu, na którym pracują sieci GSM, albo jak działa TCP/IP, które stworzyło niezliczoną ilość „product-market fit’ów”? Śmiem wątpić. Powoli nawet master-uber-buzzword z czasów tech-bańki 1.0 - „Internet” - staje się transparentny, a to typowa cecha technologii, które przekraczają przepaść szerokiej adaptacji rynkowej. Coś, co jest dobre, rozwiązuje problemy, dostarcza konsumentom wartości - znika.
W tym przypadku znowu mamy do czynienia z porażająco analogią: finansowano biznesplany, które po prostu nie miały sensu. Ludzie rzucali się z pieniędzmi na wszystko, co zawierało technologię. Teraz, gdy nadszedł krach, tylko twarda gotówka i dodatni bilans uratują Twoją firmę - nie fajne oprogramowanie, nie blockchain, nie Twój ulubiony czarny golf. Niestety, te podstawowe zasady biznesowe nie są tym, na czym Dolina Krzemowa opierała się przez ostatnie 10 lat - ani trochę.
W tym czasie najzdolniejsze umysły wyjeżdżały na Zachód, do Doliny Krzemowej. Mówiono nam, że nie po to, aby się wzbogacić, ale aby rozwiązywać pilne problemy i tworzyć rzeczy, bez których nie będziemy mogli żyć. Wystarczy, że odpowiednie umysły otrzymają dużą ilość pieniędzy na rozwój innowacyjnej technologii, a będziemy mogli rozwiązać wszystkie problemy - od mobilności, przez zmiany klimatyczne, aż po nierówności. Ta idealistyczna gorączka złota wyłoniła nowych miliarderów, tytanów technologii, którzy oczarowali inwestorów i opinię publiczną obietnicami lepszego jutra.
Teraz, w czasie kiedy znów mamy odpływ (i widać, kto bez gaci pływał), pieniądze są coraz droższe, a inflacja pożera oszczędności, cyfrowe fortuny napędzane tanim i łatwo dostępnym pieniądzem chwieją się w swoich fundamentach. Jeżeli cięcia kosztów, oszczędności i masowe zwolnienia nie wystarczą na zatamowanie krwotoku, nie przetrwają. W czasie kiedy pękała poprzednia bańka odparowało pewnie z 99% firm.
Niezdolność Doliny Krzemowej do przetrwania tej nieuchronnej zmiany jest zarówno rozczarowaniem, jak i zaskoczeniem. Obserwowaliśmy to już 20 lat temu, ale tym, co odróżnia ten reset, jest skala zniszczeń, jakie pozostawi po sobie. Poprzednio przewartościowane firmy wyceniane były na kilka miliardów dolarów. Dzisiejsza wartość zagrożonych startupów jest ponad 10 razy wyższa.
Ekonomii nie da się oszukać - problemu złych pomysłów biznesowych nie da się zalać kolejną wielomiliardową falą tanich pieniędzy (tak, niektórzy guru Doliny Krzemowej próbują w ten sposób reagować). W ciągu najbliższych kilku lat wiele z najgorętszych innowacji technologicznych tego cyklu rynkowego po prostu zniknie. Możemy uznać to za wydarzenie o skali masowego wymierania.
„Jeśli dane finansowe nie działają, nie używaj ich.”
„Jeden z założycieli startupów z Doliny Krzemowej, związany z osławionym akceleratorem startupów Y Combinator, powiedział mi, że w ich świecie zawsze źle wyglądało omawianie danych finansowych firmy technologicznej. To tak, jakby zapytać kobietę, czy jest w ciąży, albo zapytać nowojorczyka, gdzie znajduje się Empire State Building. Świadczy to o tym, że nie jesteś z Doliny i nie rozumiesz, jak mierzy się tam wartość.”
"Wyglądasz na głupka, jeśli nie potrafisz dostrzec szerszego kontekstu, a zamiast tego skupiasz się na tak błahej rzeczy jak przychody" - powiedział mi. Według tego założyciela, standardową odpowiedzią na pytania o rentowność w ciągu ostatnich kilkunastu lat było: "Amazon nie był rentowny przez dziesięciolecia... yada yada”.
Aż trudno mi uwierzyć, że te cytaty nie pochodzą z 2000 roku. Mamy rok 2022 i cykl zaczyna zataczać koło. Wracamy do początku, czyli rychłego poszukiwania zrównoważonego rozwoju i finansowej samowystarczalności.
Możesz powiedzieć, że to dobrze, że każda taka korekta na rynku jest dobra. Dla branży startupów i innowacji - jak najbardziej, tak być musi, ale dla reszty, czyli całego rynku niekoniecznie, w szczególności dla inwestorów indywidualnych. Bez wątpienia to rynek spółek technologicznych stał się impulsem do zmiany nastroiów na giełdzie i odwrócenia trendu na spadkowego niedźwiedzia.
Przez ostatnie dwie dekady rynek przedkładał wzrost nad stabilność. Było to korzystne dla firm technologicznych, które często potrafiły uzasadnić brak rentowności za pomocą wydumanych wewnętrznych wskaźników. Najsłynniejszym przykładem jest "Community Adjusted EBITDA" WeWork. Uber i inne platformy społecznościowe również mają swoje własne wskaźniki, które podkreślają wzrost liczby użytkowników. Francine McKenna, autorka biuletynu The Dig i przyszła profesor rachunkowości na University of Pennsylvania's Wharton School of Business, powiedziała autorce artykułu, że te wskaźniki są często oderwane od wyników finansowych. Ja bym zaryzykował bardziej dosadne określenie - te wskaźniki to typowe zaginanie czasoprzestrzeni mające przykryć brak kompetencji założyciela do zbudowania samowystarczalnego przedsiębiorstwa utrzymywanego przez jego zadowolonych klientów.
Kiedyś praktyki sprzedawania usług, czy produktów po zaniżonych cenach nazywano dumpingiem, a ich praktykantów stawiano przed sądami. Dzisiaj bywa, że określamy je mianem innowacji. Warto zadać sobie pytanie, czy podziwiane startupy osiągnęłyby taką skalę, gdyby oferowały swoje produkty po cenach uwzględniających realny P&L i rynkową marżę? W przypadku Ubera, WeWork na pewno tak by nie było, a to tylko czubek góry lodowej patologii, które działy się w tych organizacjach (btw polecam seriale WeCrashed i Super Pumped).
Za cały ten nadmiar trzeba zapłacić cenę, która będzie warta dużo więcej niż pieniądze. Pękanie baniek na rozgrzanych do czerwoności rynkach zawsze prowadzi do ogromnej gospodarczej niestabilności. "Zbudowaliśmy ogromną tolerancję dla naprawdę strasznych strat i złych zachowań, a jest ich tak wiele" - mówi McKenna. "Stajemy się odrętwiali na widok ogromnych zniszczeń".
Czy damy radę przeżyć bez szybkiej dostawy kilku bułek na niedzielne śniadanie? Jeżeli to ma doprowadzić do wyłonienia się nowych tech-liderów, którzy w końcu dotrzymają słowa i rozwiążą realne, pilne problemy, to czemu nie.
Cały artykuł przeczytacie pod poniższym linkiem.